Please, just destruct me. I wouldn’t mind.

Autodestrukcja
– to dobrowolne podejmowanie zachowań niekorzystnych, 
bezpośrednio albo pośrednio zagrażających naszemu zdrowiu lub życiu.

3_n_8_d_1978_01_london
Lubię mieć poczucie, że robię to, na co mam ochotę. Że nikt mi niczego nie dyktuje.
Że mogę mieć co zechcę, jeśli tylko wyciągnę po to rękę. Bo mam władzę nad swoim życiem. A władza to coś, co lubię. Z resztą – kto nie? Korzystam z niej jak tylko mogę, by kierować swoim bytem według własnych standardów, które niekoniecznie pokrywają się z tymi ogólnie przyjętymi, a przeważnie mocno od nich odbiegają.

Jak to zwykle bywa w takich sytuacjach – nie wszyscy to akceptują. Większość ludzi prawdopodobnie pokręciłaby nosem i wyraziła głęboką dezaprobatę dla mnie, czy moich znajomych. Nie będę przytaczać tu konkretnych postaci czy historii, może kiedyś wydam to w postaci książki [uwaga, podaję tytuł – „Książka, która zrujnuje resztki mojej reputacji” – w Twojej księgarni już za 30 lat!]. Szczerze mówiąc, niepochlebne opinie by mnie nie dziwiły, bo jeszcze kilka lat temu sama miałam zupełnie inne spojrzenie na rzeczywistość. Czy teraz mam lepsze? Może tak, bo czuję, że dostrzegam dużo więcej aspektów życia i moje horyzonty znacznie się poszerzyły, dzięki czemu nie patrzę już na ludzi i to, co robią tak krytycznie, jak dawniej. Wśród dobrych znajomych mam osoby, na które parę lat wcześniej spojrzałabym z pogardą, nazywając je patologią. I wiecie co? Nawet jak robią czasem popierdolone rzeczy, to okazuje się, że nie są złymi ludźmi. Możliwe, że o mnie też teraz ktoś mógłby pomyśleć w ten sposób, patrząc tylko z zewnątrz, ale nie myślę o tym, bo mam świadomość, że robię swoje. Nikomu nic do tego.

tumblr_o48ypuY6u11tui1wbo1_500

Pamiętacie, jak przeszłam na emeryturę? No właśnie. Poszło mi to tak samo, jak Penny Lane (Almost Famous), która też ciągle mówiła, że jest na emeryturze, ale wszyscy wiedzieli, że nie mogłaby rozstać się z rockowym światkiem. Można próbować, ale jeśli naprawdę tym żyjesz, to nigdy to z Ciebie nie wyjdzie. Tak naprawdę, to od tamtego momentu moje życie tylko nabrało większego rozpędu i jeszcze nigdy nie miałam tak zaskakujących i szalonych wakacji. To, co działo się wcześniej, to naprawdę NIC, w porównaniu do tego, co przeżyłyśmy z Foksicami w ciągu ostatnich miesięcy. Najgorsze jest to, że to były tak wspaniałe doświadczenia i zajebiste historie, ale nic z tego nie nadaje się do opowiedzenia przy rodzinnym stole. No cóż – lepiej, żeby mnie nie wydziedziczyli.

almost-famous-penny-lane-retired

No dobrze, pobajdurzyliśmy sobie trochę, a pewnie zastanawiacie się, co na samym początku robi definicja autodestrukcji? Otóż przyglądając się moim skłonnościom i zachowaniom w ciągu ostatniego roku doszłam do wniosku, że większość tego, co robię, prędzej czy później działa na mnie wyniszczająco albo jest dla mnie w jakiś sposób niebezpieczne. Że nieustannie balansuję na bardzo cienkiej lince i robię to, będąc całkowicie świadomą konsekwencji. Co więcej, robię to nie tylko dobrowolnie, mnie wręcz ciągnie, do takich rzeczy. Sama pcham się do ludzi i miejsc, przed którymi zawsze ostrzegali nas rodzice i co ciekawsze – tam czuję się najlepiej. Ciągle igram z ogniem i wiem, że pewnego dnia mogę spłonąć, ale w ogóle mnie to nie martwi. Brnę głębiej w płomienie, bo zdecydowanie bardziej podoba mi się ich żar, niż chłód, w którym umiera większość szarej masy.

Może to nie jest dobre. Już samo słowo „autodestrukcja” ma wydźwięk pejoratywny. W końcu jak niszczenie samego siebie miałoby być czymś pozytywnym? Jednak w tym momencie na myśl przychodzi mi już tak oklepany w internecie, ale świetny cytat: „Destruction is a form of creation”. Bo jednak destrukcja nie prowadzi do całkowitego unicestwienia, prowadzi do stworzenia czegoś nowego, do zmian, które wcale nie muszą być negatywne. Dlatego żyję w przekonaniu, że jeśli nawet niszczę siebie kawałek po kawałku, to na to miejsce powstaje coś lepszego. I tego się trzymam.

break-creation-destruction-donnie-darko-movie-favim-com-234324

Zastanawiam się, czy byłabym w stanie porzucić takie zachowania, ale czasem mam wrażenie, że już się od nich uzależniłam. Brakowałoby mi tej nutki adrenaliny, kiedy wiem, że pakuję się w kłopoty, a przede wszystkim pierdyliarda wspomnień, które powstają z tego w międzyczasie. Także nawet, jeśli przytrafia mi się coś złego, to na jedno takie zdarzenie pojawia się kilkadziesiąt niezapomnianych przygód. Jeśli któregoś dnia mnie to wykończy – przynajmniej robiłam to, co chciałam.

Ciekawi mnie, jakie Wy macie doświadczenia. Wolicie spokojne, stabilne życie, czy szukacie wrażeń? Boicie się próbować, czy uważacie to za głupie? Dajcie znać.

Póki co, have a nice day.
/Sassy